Cześć!
Dziś jedziemy do Marsylii – pokażę wam jej dwa oblicza. A może nawet więcej? To się okaże zaraz. Musicie wiedzieć to właśnie, że w Marsylii spędziliśmy w zasadzie tylko dwa i pół dnia, ale pozwoliło nam to zrozumieć o co chodzi w tym, generalnie, pięknym miejscu.
Marsylia nie jest jednoznaczna i trudno tu o porównywanie jej do spokojnego Montpellier, natomiast porównanie nasuwa się samo – wciąż jesteśmy we Francji. Chcemy romantycznych uliczek, małych kafejek, uroczych cukierni. Chcemy zobaczyć Lazurowe Wybrzeże! Chcemy czuć, że jesteśmy na wakacjach. A jak było?
Dzień pierwszy.
Przyjechaliśmy na dworzec autobusowy. Już w drodze zrozumieliśmy, że Marsylia jest miastem leżącym na wzgórzach. Ma to oczywiście swoje plusy (wiele punktów obserwacyjnych), ale też minusy (biegaj tu człowieku w górę i w dół z ciężkim plecakiem ;_)).

Nasze pierwsze wrażenie? Byliśmy trochę przerażeni. W końcu stolica Prowansji nie jest owiana dobrą sławą. Bezpieczeństwo w Marsylii rodzi wiele zastrzeżeń, ale my jako turyści na szczęście nigdy nie czuliśmy się bezpośrednio zagrożeni. Zwykle jestem bardzo uważna, jeśli chodzi o pilnowanie moich rzeczy, ale w Marsylii byłam uważna podwójnie. No i o to chodzi – nie popadajmy w paranoję. Najważniejsze, to minimum ogarnięcia i można śmigać po mieście. Wiadomo – lepiej nie kusić losu i nie spacerować po zmroku w ciemnych uliczkach. Ale za dnia, wśród ludzi, warto uważać na kieszonkowców i to wszystko. ;_)
Mimo, że teraz pisanie o tym, że uważanie na siebie jest takie proste, przychodzi mi z ogromną łatwością… ech, no nie było tak super. Wówczas bałam się na tyle, że w centrum w ogóle nie wyciągałam aparatu z bagażu. Fotki robiłam telefonem. No nie wiem, to może być głupie, ale przynajmniej nic mi się nie stało.
No ale nie taki mój stary ajfon najgorszy, jak myślałam. ;_)

Centrum Marsylii to niezły misz-masz. Z jednej strony widać, że to popularne miasto – wszędzie mnóstwo turystów, spacerujących, jedzących owoce morza i ryby przy porcie, ale też sporo lokalsów, spieszących się do pracy, kupujących po drodze croissanta. Druga rzecz – w Marsylii jest na prawdę sporo ciekawego street artu czy małych rzemieślniczych sklepów. A jeszcze z innej beczki: Marsylia potrafi nawet być trochę romantyczna (choć przychodzi jej to z wielkim trudem). Zachód słońca nad morzem, na skałach, w oddalonej od centrum dzielnicy, oceniam 10/10.

Dzień drugi.
Drugiego dnia w Marsylii postanowiliśmy zrealizować nasz pomysł, który urodził się długo przed naszym wyjazdem. Wiedzieliśmy, po co tam jesteśmy, i że tym razem szwendanie się po mieście nie jest sensem ani celem tego wyjazdu. Moi drodzy, i tu już bardziej możecie nacieszyć oczy, bo unikaliśmy „niebezpiecznego” centrum jak ognia, więc wzięłam aparat ze sobą. Najpierw wybraliśmy się do Pałacu Longchamp.




Longchamp zdecydowanie wyróżnia się na tle innych budowli w mieście, dlatego bardzo chciałam go zobaczyć. To taki wielki pomnik, mówiący: „słuchajcie, w XIX wieku podprowadziliśmy do miasta kanalizację, od tamtej pory nasze życie się polepszyło, pamiętajcie”. Na pamiątkę tego wydarzenia woda pluska hektolitrami z kilku fontann. To tak w skrócie. W środku są muzea, ale niestety, nie udało mi się ich odwiedzić. Longchamp leży na wzgórzu, na którym urządzono coś w rodzaju parku miejskiego i to jest całkiem fajne, miło się tam spędza czas.
No aaale, teraz w końcu przechodzimy do sedna naszego wyjazdu: Les Calanques, czyli tak zwane „śródziemnomorskie fiordy”. Nie widziałam nigdy fiordów północy, ale te z południa zrobiły na mnie ogromne wrażenie. My wybraliśmy się do Calanque de Sormiou, ponieważ tam dojazd był dla nas najbardziej korzystny.
Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak ogromny jest ten obszar. Po 40 minutach marszu pod górę, w końcu dotarliśmy.




Zaczęłam rozumieć, skąd wzięła się nazwa „Lazurowe Wybrzeże” – tam woda jest tak niebieska, że nie sposób tego opisać i zdjęcia również tego nie oddają. Warto było tam trafić.
Jako, że nie mieliśmy pojęcia, że jeden „Calanque” to jak przystawka przed ogromnym obiadem, obeszliśmy się smakiem, ale też obiecaliśmy sobie, że wrócimy tam, żeby zwiedzić pozostałe „fiordy”.
Tego dnia mieliśmy do zobaczenia jeszcze jedną, bardzo istotną rzecz. Zachód słońca nad morzem 🙂

Pojechaliśmy na miejską plażę. Mimo tego, że był październik, myśle, że spokojnie można było się kapać. Ja tylko spacerowałam w wodzie sięgającej do kolan. 😀





Następnego dnia, po wymeldowaniu z naszego mieszkania, wybraliśmy się do Café l’Ecomotive – generalnie chodziliśmy tam codziennie, ponieważ za 10 euro można było tam zjeść bardzo fajny vege-lunch. A warto to zaznaczyć – Marsylia jest bardzo droga, jeśli chodzi o knajpy.
No i pojechaliśmy na lotnisko. Zmęczeni jak diabli, po tygodniu poza domem, po godzinach spędzonych w różnych środkach transportu, ale szczęśliwi jak nigdy. To był super tydzień i chciałam was zachęcić do tego, żeby jak najwięcej kombinować i łączyć jak najwięcej opcji w swoich podróżach. To jest super.
Marsylia też jest super – po bliższym poznaniu.